środa, 12 września 2018

Lwowskie wojaże (dużo zdjęć)


O Lwowie mówi się, że to miasto idealne na weekend. Powierzchniowo nie tak duże, choć ilością zabytków i atrakcji mogłoby obdzielić niejednokrotnie większe od siebie metropolie. Do tego urokliwe i co lepsze, stosunkowo tanie. I tak, poza sprawdzeniem kilku knajp i ulokowaniem na mapie potencjalnych celów do zobaczenia, nie zagłębiałem się przed podróżą jakoś szczególnie w żaden przewodnik. Chcieliśmy dać się zaskoczyć całkowicie nowym miejscem. Opcje były dwie: albo nas Lwów porwie, tak że nie będziemy chcieli wracać, albo zniechęci raz na zawsze. 



Żeby dojechać do Lwowa, zostawiliśmy samochody w Przemyślu i kupiliśmy bilety na pociąg. Po mieście chcieliśmy poruszać się pieszo albo taksówkami, więc taki wariant jest chyba najwygodniejszy. Chyba, że lecicie samolotem. To jest już możliwe, gdyż kilka miesięcy temu uruchomiono loty bezpośrednie z Poznania do Lwowa. Zakładając jednak podróż samochodem, opcja pozostawienia auta w Przemyślu jest rozsądna i prosta w zorganizowaniu (parking najłatwiej znaleźć przez internet). Do tego, ponoć kolejowa przeprawa przez granicę zajmuje mniej czasu ze względu na krótszą odprawę celną. Żeby nie było jednak tak kolorowo, pierwsze problemy zaczęły się jeszcze w Polsce. Pociąg spóźnił się prawie dwie godziny. Na dworcu - nikt nic nie wie. Czekaliśmy więc na peronie, do tego w strugach deszczu, czekając na kolej-widmo. Przyjedzie czy nie przyjedzie? Przyjechał.

Chylę jednak czoło - sama droga to już kultura na wysokim poziomie. W ukraińskim pociągu czekały na nas potrójne siedzenia jak w samolocie, działająca (!) sieć wi-fi oraz wypucowane toalety. Odprawa paszportowa też przebiegła sprawnie i bez większego stresu. Ile się wcześniej naczytałem historii rozgrywających się na granicy polsko-ukraińskiej to głowa mała. A tu nic z tych rzeczy. Było miło i kulturalnie. Łącznie droga do Lwowa zajęła godzinę i czterdzieści minut.

Dworzec w Przemyślu. Kolejki nie mniejsze niż w Poznaniu

Bilet do Lwowa z Przemyśla kosztuje całe 26 złotych



Pod dworcem (zbudowanym z iście rosyjskim rozmachem) czatuje spora grupa kierowców chętnych zabrać turystów w dowolny zakątek Lwowa. Jako że mieliśmy zarezerwowany hostel w samym centrum, znaleźliśmy transport za 200 hrywien (około 26 złotych) i po kwadransie dowieziono nas z nieco obskurnego przedmieścia (gdzie znajduje się dworzec) do centrum. Gdybyśmy się potargowali z kierowcą, pewnie wziąłby od nas trochę mniej. Miałoby to jednak sens? Ceny na Ukrainie są i tak niskie w porównaniu do naszych. Aha, sama jazda odbyła się starą furgonetką Volkswagena ze zdezelowanymi siedzeniami i rozbitą przednią szybą. W sumie to już mi się tu podoba.

Jesteśmy już na Starym Mieście, jest sobotni wieczór, a życie zdaje się dopiero budzić z letargu. Dookoła jest gwar. GWAR. Pod względem klimatu i zabudowy w ścisłym centrum jest trochę jak w Krakowie ale to luźne skojarzenie. Atmosfera jest taka, że ma się ochotę wyjść na miasto i wrócić najwcześniej... o świcie. Niestety, tak jak w Poznaniu większość restauracji działa do godziny 22, ewentualnie 23. Pozostają jeszcze puby, których w okolicy jest pod dostatkiem. Zdecydowanie lubią tu piwo. Tym się akurat wcale nie różnimy.

Widok z Cafe 1 na grupkę robiącą zdjęcia... krasnalowi


Ostatnie piętro Teatru Piwa i koncert w tle...

...późne godziny nocne dały się niektórym we znaki

A w sklepie na dole uginające się pod ciężarem piw półki 

Za dnia Lwów staje się miastem kościołów, świeżo parzonej kawy (na ulicach pełno przenośnych budek, gdzie można zakupić dobre cappuccino czy espresso za mniej niż 4 złote) i niekończących się grup turystów (również Azjatów) kroczących za przewodnikami, którzy z zaaferowaniem opowiadają o ważniejszych (i pewnie czasem mniej ważnych) ciekawostek o mieście.









Ciekawej obserwacji dokonaliśmy w tramwaju, gdzie mogliśmy się trochę przekonać, jak spore jest zaufanie społeczne na Ukrainie. Powiedzmy, że siadasz w połowie wagonu i przypominasz sobie, że nie kupiłeś biletu. Aby bezpiecznie (i z czystym sumieniem) przeżyć podróż do końca, wcale nie musisz przepychać się przez niecierpliwy tłum współpasażerów do motorniczego, by wydał ci świstek papieru, który potem możesz odbić. Zamiast tego, podajesz pieniądze (jakieś 10 hrywien, czyli 1,3 zł) do osoby siedzącej przed tobą. Ona podaje dalej, i tak do końca. Po chwili dostajesz od ludzi siedzących przed tobą świeżutki bilet. Piękne i proste. Jeśli do tego wspomnieć o działającej w tramwaju sieci wi-fi, to robi się niepokojąco pięknie. W końcu na Ukrainie roaming jest opcją raczej dla bogatych, więc złapanie internetu w miejscu publicznym potrafi znacznie ułatwić życie turysty. A namierzenie tu wolnego wifi na ulicy, podobnie jak w Poznaniu, to zadanie z kategorii trudnych.


Żeby jednak nie było za idealnie, to w tym samym tramwaju zgubiłem swój portfel. Albo to sprawka kieszonkowca. Uważajcie na tłumy! 

Na ten punkt czekałem oczywiście najbardziej. Szkoda, że mieliśmy tylko dwa dni, bo to niewiele na zgłębienie niuansów lokalnej oferty kulinarnej. Co najbardziej zaintrygowało mnie we Lwowie? Nie byłem nigdy w drugim mieście, gdzie na kilometr kwadratowy przypadałoby tyle... dziwnych, nietuzinkowych knajp. Zapisaliśmy sobie przed przyjazdem kilka miejsc, które potraktowaliśmy priorytetowo. I tak, pierwszym przystankiem była słynna The First Lviv Grill Restaurant of Meat and Justice (we Lwowie lubią długie nazwy). To restauracja działająca na zasadzie grillbaru, ale wcale nie z pieczonego mięsa słynie (w pierwszej kolejności). Oprócz steków, kiełbas i befsztyków atrakcją są tu... tortury. Spokojnie, nie za każdym razem. Jedynie, gdy coś wam nie zasmakuje i kelner przypadkiem się o tym dowie. Raczej jednak trudno o taką sytuację. 

Dlaczego? Bo nie ma się do czego przyczepić. Ba, jest tu super! Mięsa z rusztu są oszałamiająco kruche, sosy pełne ognia a piwo wchodzi za szybko. Nieskomplikowanie i miło. Może bez niuansów kulinarnych, ale z maksymalnym zadowoleniem. Zamówiliśmy deskę mięs dla trzech z pieczoną karkówką, żeberkami i kurczakiem (550 UAH - nieco ponad 70 zł), deskę warzyw i piwa (tu zapomniałem cen). Wyszliśmy zadowoleni i najedzeni. Gwar, rozpalony grill, cierpki browar (taki lubię) i perspektywa ewentualnych tortur tworzą niepowtarzalną atmosferę zabawy i subtelnej dawki grozy w tle. 

By się po tych ekscesach nieco ukulturalnić, wybieramy się kilka godzin później do bardziej dystyngowanej Restauracji Baczewskich. Muzyka na żywo, szeroki wybór nalewek i egzotyczne kwiaty w kątach eleganckiej sali. Nie ma przesady w stwierdzeniu, że Restauracja Baczewskich to lwowska legenda. Jedna z wizytówek miasta. Pech chciał, że pani recepcjonistka studzi nasze zapały na wejściu. Po 21:00 kuchnia była już zamknięta (co w zasadzie w jakiś sposób można było przewidzieć) i mogliśmy pocieszyć się jedynie produktami z restauracyjnego sklepiku. By otrzeć łzy, trafiamy do Cafe 1 na Placu Katedralnym. Znaleźliśmy wcześniej kilka opinii na Tripadvisor, że to rzekomo najlepsza kawiarnia we Lwowie. Nie dziwi nic, gdy odkrywamy w przewodniku, że należy do właściciela Baczewskich. Trafiony zatopiony!

W menu króluje kuchnia europejska ze zwrotami w stronę Południa. Jest osobna kategoria z małżami. Do tego, makarony wyrabiane są tu na miejscu. Zamawiam tagliatelle z łososiem i krewetkami (koło 15  zł). Na deser strudel z wiśniami i lodami (poniżej 10 zł) a do picia słynne piwo Kumpel (poniżej 5 zł). Danie główne może nie powalało, ale nie było na co narzekać. Jeśli już, to może na nieco skromną porcję. Co zabawne, chyba każdy z nas przy stole (a przyjechaliśmy w szóstkę) zauważył tendencję do niedosalania przez kucharza potraw. Zawsze lepiej w tę stronę.
Muszę jednak przyznać, że dawno nie siedziałem na tak urokliwym tarasie. Niestety było już ciemno (i po kilku piwach...), więc zdjęcia nie mam. Gdyby teleportowali mnie tam z Poznania, pewnie powiedziałbym że wylądowałem gdzieś we Włoszech. To też dzięki bardzo urokliwemu otoczeniu - Plac Katedralny jest po prostu piękny!

W Cafe 1 dostaliśmy też u kelnera ku zaskoczeniu papierosy. Jak się potem dowiedzieliśmy, wiele ukraińskich restauracji ma w sprzedaży wyroby tytoniowe. Jest to o tyle wygodne, że nie spotkacie tu sklepów spożywczych na każdym rogu jak u nas.

Warto oddać też kelnerom, że obsługę mają w małym paluszku. Ewidentnie starają się ugościć turystów najlepiej jak potrafią. Nie dziwi ten fakt - w końcu z turystyki Lwów żyje. Co do języka, łatwiej będzie porozumieć się po polsku niż angielsku. Nie ma się czego obawiać - nikt nie powinien spojrzeć się krzywo.



Wnętrze Meat and Justice

Na niegrzecznych czeka ta klatka




Makaron w Cafe 1

... i niezły strudel! 

Na śniadanie trafiliśmy do niewielkiej kawiarni w ścisłym centrum i szczerze mogę je polecić. W Cafe Mapa serwują śniadania przez cały dzień, a w karcie pełno zestawów w słodkich i wytrawnych wersjach. Posiłki kosztują około 12 zł, a kawa dostępna jest poniżej 4 zł. Zamawiam omlety ze szpinakiem i serem feta, żytnim chlebem i zieleniną. Porcja jest dość tłusta (ukraiński duch przemycony) i solidna. To dobrze, bo energii musi starczyć na kilka godzin zwiedzania. Niestety nie mieliśmy okazji by się o tym przekonać, bo na przeciwko dostrzegamy lokal z croissantami. Szybka decyzja: wchodzimy! Lviv Croissants to sieciówka z rogalikami w niezliczonych odsłonach. Na przykład ze śledziem. Skusiłem się na niego w pół sekundy i nie żałowałem, bo  był świetny. W przyjaźniejszej wersji dostępny jest na przykład wariant z czekoladą i bananem albo truskawkami z bitą śmietaną. A to wszystko zamknięte w chrupiących i maślanych rogalikach. Do tego małe cappuccino i można lecieć dalej w drogę.











Tyle i aż tyle. Po tych dwóch dniach apetyt urósł na więcej. Gdybym miał opisać Lwów w skrócie to pewnie byłoby to miasto paradoksów. Europejskie i przy tym wciąż pełne wschodnich naleciałości. Kameralne i głośne. Przepełnione przeszłością. ale już trochę współczesne. Szare i kolorowe. 
Na szczęście wrażeń kulinarnych to nie dotyczy. Trafialiśmy raczej z restauracjami dobrze i jak przed chwilą wspomniałem, chętnie odkrywałbym Lwów dalej, kawałek po kawałku! 

Niżej znajdziecie odwiedzone adresy kulinarne plus polecone przez znajomych miejsca, które mieliśmy na uwadze jednak nie starczyło na nie czasu. 



  • The First Grill Restaurant of Meat and Justice - na obiad, 20, Valova St, L'viv
  • Cafe 1 - na kawę i na obiad, Katedralna Square 5
  • Restauracja Baczewskich - na obiad w eleganckim wydaniu, Shevska 8
  • Kryivka - na obiad w partyzanckim wydaniu, пл. Ринок, 14
  • Green - na obiad w wegańskim wydaniu, Brativ Rohatyntsiv St, 5
  • Puzata Chata, z regionalnym jedzeniem na wagę, Sichovykh Striltsiv St, 12
  • Cafe Mapa - na śniadanie serwowane przez cały dzień, Katedralna Square 5 (ten sam adres co Cafe 1)
  • Lviv Croissants - na rogale w wielu odsłonach, kilka adresów bo to sieciówka - my odwiedzaliśmy na Katedralnej 7
  • Teatr Piwa -  Torhovyy Dim Tsipperiv, Rynok Square


4 komentarze:

Gdzie zjeść w Poznaniu?

Pierwszy albo drugi raz w Poznaniu? Dla ułatwienia wyboru restauracji przygotowałem poniższe zestawienie. To dziesięć zgoła różny...