Od kilku tygodni działa na Łazarzu nowa restauracja. F***king Delicious, bo o niej mowa, mieści się konkretnie w obrębie Koszar, tuż obok City Parku. Gorąca obietnica nieziemskiego smaku na szyldzie od razu rozbudziła we mnie spore nadzieje, które rosły wraz z każdą minutą po dotarciu na miejsce. Jaki był tego finał?
Zaczęło się ciekawie, bo przed wejściem przywitał mnie posąg czarnego rumaka (trafione nawiązanie do kontekstu miejsca – kiedyś mieściła się tu stajnia). Po przekroczeniu progu - nieco surowe (to pewnie zasługa odsłoniętej cegły na ścianie), choć eleganckie i przy tym pojemne wnętrze. Przyznam, że po dość odważnej nazwie spodziewałem się nieco bardziej ekstrawaganckiego designu, ale nic z tych rzeczy. Biorę to w ciemno za plus, bo w końcu kuchnia jest najważniejsza. Instagramowe wnętrza są cool, ale bez przesady.
Po chwili moje oczy wędrują w stronę otwartej kuchni ze kilkuosobowym gronem kucharzy. Godzina jest jeszcze młoda, więc pewnie wieczorami ekipa jest jeszcze liczniejsza. Dostrzegam też wyglądający na dobrze zaopatrzony bar, ale akurat tego dnia nie było mi dane korzystać z jego zasobów. Siadam więc przy stole i robię szybki rekonesans w karcie. Po chwili przemiła pani kelnerka opowiada o kuchni i daniach, których jestem najbardziej ciekaw. Moment błyskawicznego namysłu i wybór pada na włoską zupę minestrone (17 złotych), żabnicę (65 złotych) i tajemniczy deser, którego motywem przewodnim jest orzech ziemny (27 złotych). Do picia butelka toskańskiej wody (chyba jedyna dostępna opcja) Acqua Panna za 14 zł.
Po chwili moje oczy wędrują w stronę otwartej kuchni ze kilkuosobowym gronem kucharzy. Godzina jest jeszcze młoda, więc pewnie wieczorami ekipa jest jeszcze liczniejsza. Dostrzegam też wyglądający na dobrze zaopatrzony bar, ale akurat tego dnia nie było mi dane korzystać z jego zasobów. Siadam więc przy stole i robię szybki rekonesans w karcie. Po chwili przemiła pani kelnerka opowiada o kuchni i daniach, których jestem najbardziej ciekaw. Moment błyskawicznego namysłu i wybór pada na włoską zupę minestrone (17 złotych), żabnicę (65 złotych) i tajemniczy deser, którego motywem przewodnim jest orzech ziemny (27 złotych). Do picia butelka toskańskiej wody (chyba jedyna dostępna opcja) Acqua Panna za 14 zł.
Czekadełko, czyli chleb własnego wypieku |
Odnośnie samych cen – na próżno szukać ich w internetowym menu. Gość poznaje je dopiero na miejscu. Taka jest polityka restauracji i wcale nie jest odrębnym przypadkiem w Poznaniu. Sam o przekroju cenowym dowiadywałem się z zaprzyjaźnionych blogów, których twórcy trafili do Fing przede mną (Kuchnia Poznań i Foodiedreamka - dzięki!), więc zaskoczenia nie było.
Po niecałych dziesięciu minutach na stole pojawia się minestrone. Jak przystało na włoski oryginał - w środku znalazł się cały wachlarz warzyw, wyróżniając groszek, cukinię, bób i paprykę. Zupa została podkręcona skromnym dodatkiem wędliny (strzelam, że był drobno pokrojony wędzony boczek), co w ogólnym rozrachunku zadziałało na plus. Wyszła z tego dobra zupa jarzynowa, którą lubię i szczerze szanuję, ale liczyłem na coś bardziej porywającego. "Delicious" - tak, "fucking" - ciut mniej.
Dopiero w głównej części zrobiło się dużo ciekawiej. Zamawiając żabnicę byłem gotowy na wszystko, bo był to mój pierwszy raz. Oczywiście nie obyło się bez wcześniejszego internetowego rozeznania, z jaką rybą będę musiał się zmierzyć. Jak się okazało, żabnica to morskie stworzenie o średniej aparycji (ta ogromna głowa...), z charakterystyczną latarenką na czole. Jak smakuje? Bardzo dobrze. Jej mięso jest soczyste i sprężyste, gdzie strukturę porównałbym najprędzej do delikatniejszego tuńczyka, a smak - może do halibuta. To tak pi razy drzwi. W tym wypadku kucharz przygotował ją w panko, której towarzyszyły smakowite dodatki: pomidorowy sos o lekko wędzonej nucie, bazylia, fenkuła i karczoch.
Co tu dużo mówić: to było w pełni zadowalające danie. Zarówno prezencja, jak i porcja cieszyły zmysły a smak będzie śnił mi się po nocach nie raz. O to w tym chodzi.
Co tu dużo mówić: to było w pełni zadowalające danie. Zarówno prezencja, jak i porcja cieszyły zmysły a smak będzie śnił mi się po nocach nie raz. O to w tym chodzi.
Mocnym akcentem na koniec był deser. Tajemniczy „orzech ziemny” to mówiąc najprościej mieszanka pralin, owoców i orzeszków rozsypanych artystycznie na talerzu. Podobny zestaw dostępny jest też w innej wariacji smakowej: do wyboru są owoce egzotyczne albo ciemna czekolada. Przyznam, że ucieszyłem się jak dziecko, gdy tym razem kelner (pani, która wcześniej obsługiwała mój stolik zniknęła w trakcie – mam nadzieję, że to nie z przyczyn zależnych ode mnie... ;) postawił talerz z łakociami przed moim nosem. Cóż za prezencja! Czy smakowało? Jak najbardziej, choć po zaspokojeniu ciekawości przyznaję, że dla mnie to deser na jeden raz. W kwestii słodkości jestem zwolennikiem klasyki i solidny sernik zawsze załatwia sprawę najlepiej.
Na koniec, słowa uznania kieruję nie tylko w stronę kucharzy ale również obsługi. Nie obyło się bez drobnej konsternacji, gdy w pewnym momencie (a konkretnie już po jedzeniu) czułem się lekko zdezorientowany, którego kelnera prosić o rachunek. Zakłopotanie było widać też z drugiej strony, bo pracownicy nie byli pewni, kto z nich powinien do mnie podejść (z racji, że pani rozpoczynająca obsługę rozpłynęła się w powietrzu). Wszystko jednak dobrze się skończyło. To nowa restauracja i nie wszystko chodzi jeszcze jak w szwajcarskim zegarku. Trzymam kciuki, bo potencjał tkwi tu duży. Kuchnia jest ciekawa a atmosfera wcale nie taka zobowiązująca.
Chętnie wrócę!
Chętnie wrócę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz