niedziela, 8 września 2019

Rowerem wzdłuż Bałtyku, czyli garść faktów z wyprawy




Osiem dni. Ponad 550 kilometrów przejechanych jednośladem. Jod i morska bryza uderzające w nozdrza. Czasem słońce, czasem deszcz (z piorunami w gratisie). Dzikie nadmorskie lasy i pierwsze dni września na coraz bardziej pustych plażach. 


Tym krótkim wstępem chcę Was wprowadzić w klimat rowerowej wycieczki wzdłuż polskiej linii Bałtyku. Czy warto było puścić się w tę spontaniczną i niezaplanowaną wyprawę? Odpowiedzi możecie się spodziewać już teraz, a o całym przebiegu poczytacie poniżej. Kto wie, być może ktoś potraktuje poniższe zapiski za inspirację do własnej wyprawy. Czemu nie? 

1. Skąd pomysł?


Całość wyszła bardzo spontanicznie. Wiedziałem, że chcę przejechać dystans między Świnoujściem a Gdańskiem mniej więcej w tydzień. Nie jestem na tyle zapalonym kolarzem, by wiedzieć na co się piszę a rower kojarzył mi się dotychczas z zamienników tramwajów w czasie lata (rowery miejskie, witajcie) plus sporadycznymi weekendowymi przejażdżkami. Ciężko było mi więc oszacować, czy przejechanie takiego groma kilometrów pójdzie tak lekko. Wiedziałem jednak, że chcę zaryzykować i sprawdzić się w nowych okolicznościach. Ahoj przygodo. 

W Świnoujściu wszystko się zaczęło

Przeprawa promem z wyspy Wolin na Uznam

Świnoujska latarenka w remoncie

2. Od czego zacząłem?


Pierwszym krokiem była rezerwacja biletu na pociąg do Świnoujścia. Obowiązkowo z miejscem na rowery. Sporym ułatwieniem są tu aplikacje mobilne poszczególnych przewoźników, gdzie wszystkie informacje (typ pociągu, obłożenie, dostępne opcje na pokładzie takie jak stojak na rowery chociażby) są pomocne przy przewozie sprzętu. Trasy rowerowej nie musiałem wyznaczać, odkąd istnieje słynna EuroVelo 10 (tu przeczytacie więcej). Temat rozjaśnił mi też nieco tekst autorów bloga Polska Po Godzinach, którzy sami wybrali się w taką podróż.

Jeden z pierwszych etapów trasy tuż za Świnoujściem

Po godzinie jazdy przywitały mnie Międzyzdroje

Międzyzdroje, dzielnica mieszkalna

Wędzony halibut, czyli szybki lunch na plaży

Kolejny etap. Odcinek gdzieś przy Dziwnowie

3. Co wziąłem ze sobą?


Cały bagaż zmieściłem w plecaku turystycznym. Żeby nie przeforsować się z wagą (przewidziałem, że każdy dodatkowy kilogram będzie dawać mi w kość z każdym kolejnym dniem), zabrałem tylko najpotrzebniejszą odzież: kilka koszulek, bieliznę, klapki. Z narzędzi przygotowałem sobie na wszelki wypadek wielofunkcyjny scyzoryk. Cięższe ubrania narzuciłem na siebie od razu, a kosmetyki zapakowałem w małych pojemnikach jak do samolotu. W plecaku zmieściłem jeszcze jednoosobowy namiot plus oddzielnie zabrałem śpiwór. Oraz rower oczywiście.

Cały ekwipunek (auta nie znam)

Plaża w Łukęcinie

Urok pustych plaż po skończonych wakacjach


4. Co z noclegiem?


Przed samym wyjazdem zarezerwowałem nocleg w Świnoujściu. Na resztę dni plan był taki, by spontanicznie zatrzymywać się w miejscowościach po drodze (wyznaczyłem sobie, by codziennie kończyć jazdę najpóźniej o 19) i tam szukać pól namiotowych. Ostatecznie, w namiocie spałem tylko raz. Głównie przez pogodę, gdyż w ciągu tego tygodnia (przełom sierpnia/września) wieczorami lało zazwyczaj jak z cebra. Na polach campingowych wygrywały domki. 

5. Jakiej mapy używałem?


W trakcie jazdy korzystałem z tej mapy (klik), choć na moim telefonie miała czasem problemy z namierzaniem lokalizacji. Tu pomagał mi klasycznie Google Maps, choć zdarzało się, że i on wyprowadzał mnie niekiedy na manowce. O tym opowiem jeszcze za moment.

6. Jak podzieliłem etapy trasy?


Założyłem, że każdego dnia zrobię tyle kilometrów, ile wyczaruję siły w nogach. Naszkicowałem sobie jedynie przypuszczalny plan i wyglądał on mniej więcej tak (uwzględniając cele podróży):

Pierwszy dzień: Świnoujście-Rewal - 60 km
Drugi dzień: Rewal - Ustronie Morskie - 60 km
Trzeci dzień: Ustronie Morskie - Ustka - 120 km
Czwarty dzień: przerwa
Piąty dzień: Ustka - Łeba - 80 km
Szósty dzień: Łeba - Hel - 110 km
Siódmy dzień: Hel - Gdańsk (meta) - 100 km 

Łącznie około 530 km

Ostatecznie, mniej więcej właśnie tak przebiegła cała wyprawa. Najwięcej kilometrów zrobiłem trzeciego dnia (127 kilometrów, zmodyfikowany odcinek Mielno - Rowy).

Trasa za Pogorzelicą


Taras widokowy obok Trzebiatowa

Czasem fajnie było zgubić się w lesie

Baza wojskowa za Pogorzelicą



7. EuroVelo 10 - jak wygląda w rzeczywistości?


O samej trasie można sporo mówić. Przed wyjazdem wyobrażałem ją sobie jako w większości leśną i w miarę dobrze utwardzoną ścieżkę w pięknym otoczeniu nadmorskiej przyrody. W wielu momentach wyobrażenia szły w parze z realiami (ba, niekiedy trasa przechodziła moje najśmielsze oczekiwania - technicznie i wizualnie - o tym też za chwilę). Niekiedy jednak, bywało ciężko. Na tyle, że w kilku krytycznych momentach przeklinałem głośno swój (tu niecenzuralne słowo) pomysł. Sama trasa bywa kiepsko oznaczona, więc po pierwszym dniu szukanie jej na mapie i nawracanie stało się chlebem powszednim. Bywa też zmienna, bo czasem prowadzi leśnymi dróżkami, a czasem drogami krajowymi 102, 109, 202 i paroma innymi. A jak wiadomo, te nawet pod koniec lata są dość oblegane. Szusowanie między samochodami bywa kłopotliwe (choć z drugiej strony jazda po gładkim asfalcie oznacza nadrabianie kilometrów). Z tego też względu czasem zbaczałem z wyznaczonego szlaku, by szosą przejechać szybciej do następnej miejscowości. Wszystko robiłem na wyczucie. 

8. Najprzyjemniejszy odcinek?


Takich momentów było dużo, dużo więcej niż tych z kategorii: ZŁE / BARDZO ZŁE. Technicznie, najlepszy odcinek dla rowerzystów to chyba Kołobrzeg-Mielno. Gdy tylko wyjechałem z Kołobrzegu, do dyspozycji miałem nowiutką i gładką jak stół ścieżkę rowerową przez dobre 40 kilometrów. Do tego, wzdłuż samiutkiej plaży. Okolice Mielna są dla kolarzy również nieźle przygotowane. W ogóle mam wrażenie, że trasa w zachodniopomorskim jest lepiej zrobiona niż w pomorskim. Za takim Darłówkiem  na przykład trasa była bajeczna (zwłaszcza pod kątem walorów wizualnych ale technicznie też). Chodzi o odcinek na wysokości Jeziora Kopań, do miejscowości Wicie. Widoków stamtąd nie zapomnę pewnie do końca życia. 

Fajnie jechało się też mierzeją helską, ale to głównie ze względu na piękne otoczenie: zawieszone na niebie latawce kitesurferów, przyrodę, efektowną zabudowę mijanych kurortów. Sama ścieżka rowerowa jest już lekko nadwyrężona, a przed samym Helem prowadzi pagórkami przez las. 

Elegancka trasa za Mielnem. Cała naprzód!




9. ... i najtrudniejszy?


Może nie jakoś ciężko, ale dość upierdliwie było na odcinku Pogorzelica - Mrzeżyno, gdzie trasa prowadziła przez starą poniemiecką drogę. Tam zdarzyło się też coś komicznego, bo w pewnym momencie zostałem cofnięty przez wojskowych, którzy w tamtych lasach mają swoją bazę. Zagalopowałem się za daleko, zgubiłem trasę i wjechałem nie tam, gdzie trzeba... Skończyło się nieinwazyjnie i całkiem pokojowo, więc dziękuję losowi za opatrzność. 

Największy kryzys dopadł mnie przed Łebą, w okolicach Słowińskiego Parku Narodowego. Tam trasa prowadzi przez leśną, nieutwardzoną drogę przez jakieś 30 kilometrów, gdzie mój rower co chwila zakopywał się w piachu. Dodatkowo, odradzam tam wjazd jednośladem do Kluk - przez kilka kilometrów prowadziłem swój sprzęt dosłownie przez krzaki. W trakcie tej przeprawy złapała mnie też nawałnica. Będąc w dzikim lesie sam jak palec, za to w towarzystwie rozjuszonych piorunów i tonąc w strugach deszczu zacząłem mocno się zastanawiać, czy warto było szaleć tak.

Dlatego też pierwsza i najważniejsza zasada: sprawdzać na bieżąco pogodę! Nagle zrywające się latem burze nad morzem to standard, więc warto mieć to na uwadze. 

Uwaga też za Mielnem, w Łazach - by nie przeprawiać się z rowerem przez plażę, trzeba odbić w pewnym momencie o 90 stopni wgłąb lądu i potem trzymać się wyrastającej jak Feniks z popiołów ścieżki rowerowej. Bez obaw: sprawę ułatwi regularne zerkanie na mapę. 


Wjazd do Kołobrzegu

...i wyjazd z miasta


Latarnia w Sarbinowie Morskim

10. Poniesione straty? Owszem


Chyba tylko dwie. Pęknięta dętka (o ironio, stało się to jeszcze w Poznaniu, pół godziny przed odjazdem pociągu, co poskutkowało szukaniem serwisu w Świnoujściu) oraz namiot, którego pokrowiec rozdarł się w trakcie wspomnianej ucieczki przed burzą. Wybierając ratunek siebie albo namiotu, postawiłem na pierwszą opcję, więc nadszarpnięty namiot (a kupiony chwilę przed wyjazdem) porzuciłem w lesie. Niestety, w stresie robi się różne rzeczy. 

Cisza przed Burzą


Bryka na promenadzie w Mielnie

... i zachód słońca chwilę później na plaży



Promenada w Darłówku

i nadmorskie jagodzianki. Najlepsze

Widoki na trasie za Darłowem

Kaszubska wioska przed Ustką


Tuż za Darłowem


11. A co z jedzeniem?


W trakcie całego wyjazdu jadałem w duchu wyprawy. Czyli spontanicznie. W ciągu dnia robiłem najczęściej małe zakupy, a wieczorami wybierałem restauracje i tawerny. Czym byłoby przejechanie tylu kilometrów bez sprawdzenia kondycji nadmorskiej gastronomii? Fajne było też to, że dostawałem od Was rekomendacje na kierunki kulinarne przed wjazdem do kolejnych miast. I tak, zjadłem w rewelacyjnym Dymie Na Wodzie w Ustce (wyróżnionej przez samego Kurta Schellera i  żółty przewodnik Gaullt&Millau). W Kołobrzegu trafiła mi się całkiem przyjemna (kulinarnie, choć wizualnie chyba bardziej) Trattoria Corleone. Najwięcej przyjemności czekało na mnie w Gdańsku, gdzie obiecałem sobie wynagrodzić wszystkie trudy przeprawy. I tak, zjadłem ciastka spod rąk śmietanki polskich cukierników w słynnym Umam. Zahaczyłem też o Pobite Gary, gdzie zjadłem pyszny tatar ze śledzia i jeszcze lepszą kaczkę. Oczywiście, było też kilkukrotnie smażona rybka w tawernach, których nazw nie było sensu notować. Tych jest wszędzie nad morzem pod dostatkiem. 

Dorsz smażony w Dymie na Wodzie




12. Ile kosztowała mnie cała wyprawa?


Naliczyłem, że w ciągu ośmiu dni wycieczki wydałem łącznie niecałe 1200 złotych. Najwięcej pochłonęły oczywiście noclegi i restauracje (razem jakieś dwie trzecie). Reszta to jedzenie pomiędzy, bilety kolejowe do Świnoujścia i powrotny z Gdańska plus serwis roweru (60 zł). 

13. To było warto czy nie?


Podsumowując całość, bez dwóch zdań tak. Choć teraz widzę, że przygotowania do wyjazdu prawdopodobnie przespałem - czyli zrobiłem to nie najlepiej (nie zapakowałem nawet pompki do roweru), to takie spontaniczne wyjazdy z założeniem "niech się dzieje, co ma się dziać" mają swój urok. Ja takie akcje bardzo lubię. A dodatkowo świadomość, że wsiadam na rower i jadę tam, gdzie poniesie mnie wzrok, jest po prostu piękna. Śmiało mogę już chyba powiedzieć: przekonałem się trochę do roweru po tym tygodniu. I nawet kondycyjnie poszło jak z płatka - tak naprawdę ani jednego dnia nie narzekałem na zakwasy. Chyba nie doceniałem swojej kondycji. Dlatego, jeśli plan podobnej wycieczki chodzi komuś z Was po głowie, warto postawić wszystko na jedną kartę. I jechać. 

I na koniec, pytając sam siebie: czy powtórzę tę trasę? Raczej nie, ale w inną... jak najbardziej wyruszę. Chodzi mi po głowie niemiecko-duński etap EV10. Kto wie, może to plan na wiosnę. 


Ustka, moje ulubione nadmorskie miasto. Poza Gdańskiem


Tu działa Dym Na Wodzie


Miody w Klukach

i słynny Skansen w całej okazałości


Pomost zaraz się skończy i będzie przeprawa przez krzaki... (za Klukami)


Nie tylko jagodzianki są nad morzem pycha

Mierzeja Helska!

i koniec (albo początek) Polski. Cypel Helski

Zachód Słońca na Helu

wrześniowe pustki w jednej z helskich tawern

Poranek na Helu




Wyjazd z Mierzei i kierunek Gdańsk

a po drodze gdyńskie City


Znowu nadciągają czarne chmury. Sopot

...i mamy to! 




tatar ze śledzia w Pobitych Garach

oraz kaczka






Wszystkie zdjęcia są ułożone chronologicznie (poza zdjęciami jedzenia) i pokazują każdy kolejny etap podróży.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Gdzie zjeść w Poznaniu?

Pierwszy albo drugi raz w Poznaniu? Dla ułatwienia wyboru restauracji przygotowałem poniższe zestawienie. To dziesięć zgoła różny...